gwiazdy też gasną
- nelapiwko
- 24 lip 2022
- 8 minut(y) czytania
Zimne, nocne powietrze wdzierało się do jego płuc, rozwiewało ciemne włosy, mroziło bladą skórę. Malutkie igiełki śniegu agresywnie nacierały na drobną sylwetkę mężczyzny, jakby chcąc zepchnąć go z tarasu. Kobaltowe tęczówki powiodły za spadającymi płatkami, spoglądając w nieprzebraną ciemność. Nie miał pojęcia, co za kretyn wpadł na pomysł stawiania pałacu nad urwiskiem. Nie miało to według niego sensu, jednak teraz wpatrywał się w przepaść pod nogami. Oczami wyobraźni stawał na kamiennej poręczy i wystawiał nogę przed siebie, a lodowaty wiatr szeptał mu cichutko do ucha zrób to. Ale on tkwił bez ruchu, jak jedna z tysiąca wspaniałych rzeźb w pałacu. Wraz z nimi zamarł. Wraz z nimi wstrzymał oddech. Wraz z nimi wpatrywał się w przestrzeń. Ale nie był jedną z nich i już po chwili zaciągnął się dramatycznie powietrzem. Był jedynie słabym człowiekiem. Delikatną maszyną pozbawioną serca. Jednak jego trybiki nie umiały zawieźć. Nie umiały się zepsuć. Nie umiały się zawahać, znów i znów ciągnąc za spust, a pociski leciały, rozcinając powietrze i nieubłaganie wbijając się w pierś nieszczęśnika. Jego ręce były splamione krwią i na zawsze takie pozostaną. Jest to bowiem ślad, którego nie zmyjesz. Okrucieństwo wojny, ordery zdobyte wyrzeczeniem się człowieczeństwa i przesadnie obfite uczty wyprawiane w pałacach, zbudowanych na ludzkich kościach. Cały otaczający go świat, napełniał jego duszę obrzydzeniem, a obserwowanie tych uradowanych ryjów, było co najmniej niedorzeczne. Dlatego, gdy patrzył na wznoszącego kolejny toast wysokiego blondyna, coś się w nim skręcało — Samuel Smith — wielki generał i weteran, który udowodnił swe oddanie, tracąc rękę na polu bitwy. Nikt do końca nie wiedział, jak do tego doszło, ale propaganda świetnie to wykorzystała, pokazując, że wróg jest silniejszy, niż się wydawało, a rząd wojskowy doi podatników do skraju możliwości.
Po sali rozniosły się śmiechy, a Dymitr Chowański obrócił się twarzą w stronę oszklonych drzwi. Oparł się plecami o barierkę, lekko się spinając, gdy przez cienki materiał munduru poczuł śnieg, który osiadł na kamieniu, tworząc grubą warstwę.
Spojrzeniem zimnych, kobaltowych tęczówek uważnie śledził, jak ludzie na sali porzucili kieliszki z drogim szampanem i złapali się w objęcia. Muzyka do walca rozbrzmiała na dobre pod wysokimi kopułami sali. Kobiece suknie o miliardach koronek falowały wraz z tancerkami, obracanymi w pięknym walcu. Pary wirowały po całym parkiecie, zgodnie wykonując sekwencje ruchów — krok. Krok. Krok. Obrót. I znowu krok. Krok. Krok i obrót. Partnerzy podchodzili do siebie i po chwili odsuwali, by znów się przyciągnąć. Niczym niepewni kochankowie pod osłoną nocy, chowający się przed wzrokiem świadków. Tak niepewnie i delikatnie zderzające się ich dłonie. Oczy wiodące za oddalającym się ciałem. Nogi plączące się na parkiecie w szaleńczym tańcu.
Krok. Krok. Krok. Obrót. Strzał. I znowu krok. Krok. Krok. Obrót i strzał. Setki ludzi padających na kolana bez tchu. Krzyki wokół. Rozbryzgująca się krew. Krok. Krok. Krok. Obrót i strzał. Dwaj żołnierze podbiegający do siebie, by po chwili odskoczyć daleko i znów się zjawić. Niczym niepewni kochankowie, uciekający przed nieprzychylnym światem. Tak niepewne dotknięcia dłoni. Tak drżący oddech i piekące od pyłu oczy. Drżące serce, gdy znikali z oczu pośród strzałów, huków i trzasków.
Żołnierze pogrążeni w szaleńczym tańcu.
Zamiast sosnowego parkietu i wypastowanych butów, ciężkie glany uderzały o pokrytą śniegiem ziemię. Zamiast wspaniałego czaru skrzypiec i fortepianu, dało się słyszeć wciąż i wciąż wybuchające miny, chrobot czołgów i serie z karabinów. Powietrza nie wypełniały śmiechy, a pociski, szybujące w przestrzeń z zawrotną szybkością. Oddechy drżały, dłonie krwawiły, oczy nie dostrzegały.
Krok
Wciąż pamiętał, gdy w koszarach po raz pierwszy dostrzegł szmaragdowe tęczówki, z podziwem wpatrujące się w niego.
— Jestem Oleg Smirnow — chłopak potrząsnął jego ręką energicznie, a oczy błyszczały mu w świetle lampy.
— A mnie to gówno obchodzi.
Krok
— Kapitanie — Smirnow po raz kolejny podbiegł do mężczyzny, który posłał mu znudzone spojrzenie. Chłopak miał na sobie szary, brudny od ziemi mundur, w drżącej dłoni trzymał karabin, a szmaragdowe oczy odznaczały się na brudnej twarzy, na której wciąż widniały ślady krwi. Całe drobne ciało Olega drżało, ale ten usilnie starał się to ukryć przed przełożonym.
— Mów — Chowański obrócił się do dzieciaka, posyłając mu ponaglające spojrzenie. Oparł się o stół, na którym rozłożono szczegółowe mapy miasta.
— List — wydusił z siebie w końcu i nieporadnie wyjął z kieszeni munduru pogniecioną kopertę. Widniały na niej plamy krwi i błota, a arkusz był pożółkły. Dymitr sięgnął niechętnie po telegram i rozdarł bezceremonialnie papier. Szybko przeleciał wzrokiem po rozmazanym, niewyraźnym tekście i coś się w nim zagotowało.
— Kurwa.
— Żyją? — zapytał niepewnie Oleg, wyginając sobie nerwowo palce. Całe jego dłonie były brudne od ziemi, piachu, kurzu. Ale ten nie zwracał na to uwagi, podobnie jak na krew na swoim mundurze. Wpatrywał się tylko w twarz swojego kapitana, modląc się w duchu, by ten nie musiał wypowiadać tego strasznego słowa. Wstrzymał oddech. Spiął się. Zamarł w bezruchu.
— Tak. Dotarli do drugiej bazy, ale nie mamy medykamentów — odparł, ciężko wzdychając. Zgniótł list i rzucił go na ziemię, ponownie obracając się ku mapom. Kątem oka jedynie zobaczył, jak dzieciak oddycha z ulgą i wznosi wdzięczny wzrok ku niebu.
Krok
— Oleg, kurwa mać.
To wspomnienie wracało do niego najczęściej. Nawiedzało nocami. Nie opuszczało na jawie. Podążało za nim niczym cholerny cień. Stawało przed oczami, gdy szmaragdowe oczy znikały w tłumie. Nie mógł się od niego uwolnić.
Ciszę wokół przerywał krótki, nierówny oddech. Jeden. Jeden samotny oddech.
— Nie rób tego.
Jego ręce wciąż panicznie uciskały drobną klatkę piersiową. Raz. Dwa. Trzy. Jeszcze raz. Raz. Dwa. Trzy.
— Proszę.
Z każdą sekundą napięcie w mięśniach Dymitra narastało, a on sam nie mógł już oddychać. Ale nie mógł się poddać. Nie mógł go tu zostawić. Nie tak, jak Anastazję, której kruche ciało wybuch rozerwał na kawałki. Nie pozwoli, by jego serce stanęło, gdy jego wciąż bije. Nie może mieć na rękach i jego krwi.
— Oddychaj do kurwy nędzy!
Raz. Dwa. Trzy. Jeszcze raz. Raz. Dwa. Trzy.
Jego myśli gnały przed siebie, nie poddając się żadnej kontroli. Przed oczami stawał mu wesoły uśmiech chłopaka. Rozpierająca go duma, gdy Chowański wręczył mu jego pierwszy mundur. Śmiech, co wybijał się ponad wszystkie inne przy wieczornych odpoczynkach w bazach wojskowych, gdzieś pośrodku niczego. Jego delikatna dłoń i pełne zachwytu oczy.
Co ty tu robisz, dzieciaku? Dlaczego nie zostałeś w mieście, gdzie bezpiecznie? Dlaczego podpisałeś swój kontrakt z diabłem? Dlaczego sprzedałeś swą duszę wojnie?
Raz. Dwa. Trzy. Jeszcze raz.
Ból przeszył jego plecy, barki i powędrował ku dłoniom, wciąż rytmicznie uciskającym klatkę chłopaka. Ale on nie przestawał. Kolejny ucisk. Kolejny oddech. Wciąż narastająca cisza. Jedno, uparte serce nie chciało zawtórować drugiemu. Z ust nie chciał ulecieć ciepły oddech. Oczy nie chciały się otworzyć. Dlaczego to nie był on? Dlaczego to nie on stał pod tym cholernym dachem? Dlaczego nie zareagował wystarczająco szybko?
— Proszę...
Wdech.
Obrót
— Mogę? — Oleg spojrzał sugestywnie na kawałek murku tuż obok mężczyzny, który nawet nie drgnął. Dzieciak usiadł więc bez słowa i spojrzał na przełożonego badawczym spojrzeniem, jakby mógł dzięki temu odczytać myśli, zamiary, pragnienia kryjące się za tymi kobaltowymi oczami. Ale milczał. Nie przerywał ciszy, która powoli otaczała ich zewsząd. — To byłeś ty, prawda?
Spokojny wdech i cichy wydech. Pierwszy. Drugi. Trzeci.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparł beznamiętnie Dymitr, pociągając łyk obrzydliwej herbaty z metalowego kubka, który nieubłaganie parzył skostniałe dłonie, nie przynosząc ulgi od lodowatego wiatru. Spojrzał na chłopaka, który jedynie westchnął zrezygnowany. Odpuścił. Wiedział, że jego uparty przełożony i tak nie odpowie. Ale jednocześnie jego czujne spojrzenie i momentalnie napinające się ramiona, gdy Oleg na moment wstrzymał oddech, były dla niego wystarczającym potwierdzeniem. Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Ale gdy zamykał oczy, zaczynał głęboko oddychać, to przypominał sobie głos. Głos, który nie pozwalał mu odpuścić. Głos, który wydobył go z ciemnej otchłani. Głos, który uratował mu życie. To dzięki niemu był tu i czuł powiew zimnego wiatru, dotykał śniegu. Dzięki niemu spoglądał w gwiazdy.
— Zawsze chciałem ich sięgnąć — oznajmił cicho Oleg, delikatnie się uśmiechając. Ile by dał, by móc, choć znaleźć się trochę bliżej nieba. Tylko trochę. Wyciągnąć ręce i sięgnąć po jedną taką gwiazdkę. Jako dziecko wdrapywał się pod osłoną nocy aż do samych koron drzew, czy na dach rodzinnego domostwa. Tylko po to, by znaleźć się troszeczkę bliżej.
Jeszcze raz
Oleg.
Pamiętasz naszą rozmowę?
Zapytałem, dlaczego tak często spoglądasz w gwiazdy. Czym sobie zasłużyły na twój podziw? Dlaczego tak je uwielbiasz? Dlaczego tak pragniesz ich sięgnąć? Przecież to niemożliwe. Nie możemy dotknąć czegoś, co jest tak daleko, prawda?
Gwiazdy są piękne, majestatyczne i nieosiągalne. Nikt nie może ich skrzywdzić - jedynie podziwiać z daleka.
Wiesz, dzieciaku, każdy ma swoje gwiazdy - nieosiągalne marzenie, co zawsze zostanie poza naszym zasięgiem. Jedni pragną chwały. Inni władzy. Kolejni bogactwa. A jeszcze inni zdrowia i wieczności. Ale na co wieczność? Po co trwać w nieskończoności?
Ja proszę o minutę, sekundę ciebie.
Jednak jak można dotknąć czegoś, co jest tak blisko, a zarazem tak daleko?
Krok
— Dlaczego się śmiejesz? — oburzył się chłopak, a jego twarz oblał rumieniec. Zacisnął zaczerwienione z zimna dłonie na materiale munduru. — To nie był żart.
Krok
Kapitanie.
Pamięta pan naszą rozmowę?
Powiedziałem, że chcę sięgnąć gwiazd... Wyśmiałeś mnie.
Wciąż pytam cię w snach, dlaczego twój wzrok, wiecznie jest utkwiony w ziemi. Nie odpowiadasz mi nigdy. A ja zawsze ci na to pozwalam. Pozwalam ci milczeć, bo wiem, że gdy tylko się odezwę, ty znikniesz. Bezpowrotnie. I nie zapytam cię już nigdy o to ponownie. Dlatego cierpliwe czekam do następnej nocy, by razem z tobą milczeć do świtu. Obserwować jak promienie powoli podchodzą do naszych stóp, ale gdy tylko je musną, rozpływasz się. Jakbyś był jedynie senną ułudą. Nocnym pragnieniem. Niespełnionym marzeniem.
Krok
— A więc? Dlaczego?
Zapadła chwila ciszy, a chłopak zamrugał parokrotnie, ale już po chwili jego spierzchnięte usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu. Szmaragdowe oczy powędrowały ponownie ku górze, wpatrując się w tysiące gwiazd na niebie.
— Prawdę mówiąc... — zaczął cicho, jakby bojąc się, że gdy odezwie się głośniej, wszystko się skończy, a Dymitr ucieknie, jak spłoszone zwierzę — to nie wiem... Po prostu one zawsze tam są. Nawet gdy zasłonią je chmury, czy ich miejsce zajmie słońce, ja wiem, że one wciąż tam będą. A gdy tylko zapadnie noc, pojawią się ponownie... Nie wiem, czy dożyję jutra. Najbliższej godziny. Nie jestem pewny nawet najbliższych minut... Ale chciałbym wierzyć, że tak jak gwiazdy są tam ciągle, to ja tu też będę. Będę oddychać.
Obrót
Tancerze wciąż wirowali w dostojnym tańcu, a na ich twarzach gościły szerokie uśmiechy i czerwone rumieńce. Tak bezsensowne. Tak ulotne i płytkie uczucia.
Krok. Krok. Krok. Obrót i jeszcze raz.
Partnerzy wirowali po sali w rytm muzyki. Pochodzili od siebie, niczym skryci kochankowie, żołnierze pochłonięci walką, ludzie bez przyszłości. Odpychali się, jakby ze strachu, że ktoś odkryje ich sekret. By po chwili znów się przyciągnąć, jak szaleńczo zakochani, pod osłoną nocy wymykający się z domów, by nacieszyć się chwilą wytchnienia. Tak niepewne dotyki dłoni. Tak drżące serca i piekące oczy. Zapierająca dech chwila, gdy czytano nazwiska poległych.
Krok. Krok. Krok. Obrót i jeszcze raz.
Na taras pokryty śniegiem nie docierało ciepło z sali. Tu wiał lodowaty wiatr, płatki śniegu smagały bezlitośnie zaczerwienioną skórę — twarz bez wyrazu. Oczy bez życia, wpatrujące się w przepaść, rozciągającą się pod nogami.
Oleg, pamiętasz naszą rozmowę?
Mężczyzna powoli zacisnął dłoń na balustradzie.
Zapytałem, dlaczego tak bardzo chcesz sięgnąć gwiazd.
Nogi stanęły na poręczy, a warstwa białego puchu została zepchnięta w nieprzebraną przepaść.
Powiedziałeś, że chcesz, by wszystko było jak one — pewne i niezachwiane. Byś mógł mieć pewność, że one i ty zawsze będziecie.
Wyciągnął jedną nogę przed siebie.
Ja chciałem, żebyś to ty był moją gwiazdą. Gwiazdą, która nigdy nie zniknie i będzie na mnie czekać.
Niestety gwiazdy też gasną.
Comments