rozdział I — na Boga i na dwa Lisy
- nelapiwko
- 24 lip 2022
- 14 minut(y) czytania
Na początku było słowo. Niestety nie był to początek, lecz koniec... A raczej początek końca. Los chciał, że owo słowo nie było wyniosłe, nie wyrażało podziwu nad światem, ani nie wznosiło nikogo na piedestały, nie było ono nawet cenzuralne… — Kurwa! Chłopak o gęstej, blond grzywce walnął otwartą dłonią o blat zwykłej ławki, a kilkoro ludzi posłało mu karcące spojrzenie. Ale on miał ciekawsze zajęcie. — Czemu po prostu nie odpowiedziałeś!? To było takie proste! — krzyczał blondyn, gromiąc wzrokiem stojących przed nim towarzyszy. Dziewczyna i trzech chłopaków. Wszyscy wyglądali identycznie — zdenerwowane miny, spływający pot po czołach, czerwone policzki i brzydkie, zielonkawe koszulki z tak samo szpetnymi plakietkami na piersiach. Na każdej z nich widniało nazwisko ucznia, biorącego udział w międzyszkolnym, grupowym konkursie historycznym — Zielonki… Sama wzmianka o napisie wyszytym na plecach szpetnych koszulek, przyprawiała całą grupę o mdłości. Nikt do końca nie wiedział, jaki psychopata wymyślił tę nazwę, ale wszyscy zgodnie przeklinali go. Przecież istnieje tyle… z pewnością lepszych nazw dla kółka historycznego. Ba! Obeszliby się bez tej cholernej nazwy, jak wszystkie inne, normalne szkoły! — Ona była szybsza — wymruczał pod nosem chłopak o opalonej twarzy i dużym, kanciastym nosie pokrytym przez pryszcze. Wlepiał spojrzenie w ziemię, by uniknąć przepełnionych furią, zwężonych źrenic kapitana marnej drużyny. Ich była piątka na dopuszczalną ósemkę na te zawody. Zresztą ich zawsze była piątka. I zawsze wracała piątka bez powodu do dumy. — Nie obchodzi mnie czy była szybsza! — wydarł się Leon, a kolejne kosmyki mlecznobiałych włosów opadły mu na oczy. Ludzie wokół nie reagowali. Wytykali jedynie nadpobudliwego nastolatka palcami i szeptali za plecami. Nie robili nic. Jak zawsze. — Miałeś jedno zadanie! Kliknąć cholerny dzwonek przed nią i odpowiedzieć! To naprawdę za dużo dla ciebie? — prychnął sarkastycznie, obdarzając bladego ze strachu chłopaka spojrzeniem tak przesiąkniętym pogardą, że ten ledwo powstrzymał się od ucieczki. Po scenie i widowni rozniósł się dźwięk elektrycznego dzwonka, oznajmiający zebranym, że wszystko skończyło się już na dobre. Uczniowie w zielonych koszulkach wiedzieli, że ten dźwięk będzie prześladować ich już do końca życia. Dźwięk porażki. Dźwięk pogrzebanej wiedzy. Dźwięk rozczarowania. Blondyn westchnął zrezygnowany, wyraźnie dając za wygraną. Odgarnął niesforne kosmyki do tyłu i przybrał obojętny wyraz twarzy, jakby nigdy nic się nie stało. Chociaż nie była to obojętna twarz. Raczej przesiąknięta pogardą do wszystkiego wokół, a zwłaszcza do samego siebie. Pogardą i obrzydzeniem. — Nieważne — mruknął jakby od niechcenia. Ostrym ruchem poluzował krawat i zaczął się oddalać od grupy nastolatków. Gdy tylko ten odszedł na parę kroków, chłopak o dużym nosie wydał z siebie stłumiony szloch. Kamil Łomnicki był dość wrażliwym szesnastolatkiem, co potęgowało jego trudności z adaptacją wśród starszych kolegów. Dzięki swojej nieprzeciętnej inteligencji przeskoczył klasę. Niestety w przypływach stresu jego ciało zawodziło — zaczynał się trząść, pocić i, mimo iż znał odpowiedzi na pytania, nie umiał wystarczająco szybko przycisnąć czerwonego guzika. Zawsze kończyło się to dość agresywnym wykładem ich kapitana na koniec. À propos — nie tylko on zachodził w głowę, czemu akurat Leonard Lis, jako jedna z najpopularniejszych osób w szkole, zdecydował się dołączyć do kółka nerdów, jeździć z nimi na zawody, przegrywać raz za razem i dodatkowo, dlaczego wziął na siebie ciężar roli kapitana? Rzecz jasna po szkole krążyły pogłoski, że matka blondyna, dyrektorka ich prestiżowego liceum, nie daje mu taryfy ulgowej i jak dowiaduje się o ponownym niepowodzeniu drużyny, zalewa ją krew. Ludzie twierdzą, że ktoś kiedyś słyszał krzyki z gabinetu i odgłosy niebezpiecznej szamotaniny. A mimo to rzeczony Leonard dumnie zajmował miejsce pośród popularnych — miał najlepsze oceny, najlepszych przyjaciół i najładniejszą dziewczynę. Życie Leonarda Lisa było idealnie najlepsze. — Każdy ma swoje rzeczy? — niska nauczycielka, pani Alina, zmierzyła swoich uczniów pytającym wzrokiem, a gdy przytaknęli, bez zbędnego ociągania ulotnili się z budynku i błyskawicznie zniknęli pośród aut na parkingu. W ciasnym autokarze panowała napięta atmosfera, która z każdą chwilą przytłaczała coraz bardziej. Dało się słyszeć nierówny oddech Kamila Łomnickiego, znudzone pukanie Karoliny Krajewskiej długim paznokciem o szybę, szybkie uderzenia palców o ekran telefonu Julka Zaborowskiego, nerwowe tupanie Leonarda Lisa i ostentacyjne przewracanie stron w książce pani Aliny. Jedyną osobą pogrążoną w całkowitej ciszy był Artur Stefański — wiecznie milczący, spokojny i bezstronny uczeń ostatniej klasy. Wpatrywał się w szybko zmieniający obraz za oknem. Pojechali aż do miasta po drugiej stronie województwa na ten konkurs, a i tu przegrali. Leon powiódł wzrokiem po kolegach — wszyscy, jak jeden mąż, byli wyprani ze wszelkiej motywacji. Na następne zawody już raczej nie pojadą. Nie mieli już zwyczajnie siły, by znosić po raz kolejny prześmiewcze komentarze na korytarzach czy po prostu widok uradowanych przeciwników. Dla Lisa oglądanie wciąż i wciąż ludzi rozpieranych dumą było najzwyczajniej w świecie bolesne, a z każdą kolejną osobą coraz bardziej tracił nadzieję, że to on kiedyś znajdzie się na ich miejscu i to jemu ktoś powie „brawo”. Chłopak westchnął przeciągle i zaczął się niespokojnie wiercić, przykuwając tym samym uwagę wszystkich. Wyciągnął z kieszeni czerwonej kurtki z jego nazwiskiem na plecach długi, poplątany kabel. I ten jeden prosty ruch był dla reszty zbawienny. Uczniowie momentalnie się ożywili — Karolina wyjęła magazyn popularnonaukowy, Kamil zajął się lunchem, a Artur i Julek zaczęli cicho rozmawiać o jakimś nowym odkryciu archeologicznym. Leon, siedząc sam na pierwszym siedzeniu autokaru, obserwował drogę przez szybę kierowcy, jednocześnie próbując rozplątać słuchawki, które jak zwykle zamieniły się w węzeł gordyjski. Po trzech minutach wydał z siebie siarczyste przekleństwo i wetknął słuchawki do uszu, ignorując pokaźny supeł pod brodą. W końcu ciszę przerwały rytmiczne dźwięki Radio Ga Ga Queenów, a on odetchnął głęboko, zatapiając się w niewygodnym fotelu.
***
— Na początku nigdy nie jest łatwo... — ciągnęła kobieta o blond lokach, zaczesanych w wysoką kitkę. Jej małe, niebieskawe oczy zdradzały, że już ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Zwłaszcza nowego ucznia siedzącego przed nią od przynajmniej pół godziny.
— To dość oczywiste — przerwał jej w pół słowa chłopak, a ona poczuła, jak się zaczyna w niej gotować. Oliwia Lis nie należała ani do cierpliwych, ani wyrozumiałych osób, dlatego niemalże cała szkoła była grzeczna i pokorna, by tylko nie musieć stawiać jej czoła. A ten? Ten po prostu wparadował im do szkoły na początku roku i jeszcze jest bezczelny.
— Proszę pani — próbował ratować sytuację, jednocześnie wciąż przyglądając się jej swoimi dużymi, intensywnie zielonymi oczami — nie musi mi, pani, tego tłumaczyć i wygłaszać swojej mowy. Przenosiłem się już do wielu szkół w ciągu roku, więc poradzę sobie. Mogę dostać plan lekcji i klas? — zapytał spokojnie, a kobieta zmierzyła go ostrzegawczym wzrokiem. Mimo iż było jej na rękę, przerwanie tego dennego monologu, to nie podobał jej się sposób, w jaki chłopak to zrobił. Jednak, zamiast go upomnieć za brak grzeczności i wyczuwalny sarkazm, odchrząknęła, po czym przybrała swój firmowy wyraz twarzy.
— Poproś sekretarkę, by ci to skserowała — powiedziała beznamiętnie, sięgając do szuflady szerokiego biurka. Wyjęła z niej grubą teczkę, po czym kilka kartek i podała je nowemu uczniowi. — Możesz już iść.
Ten jedynie uśmiechnął się, przyjmując dokumenty i wstał z fotela, obitego sztuczną skórą. Zamaszystym ruchem zabrał z ziemi czarny, ewidentnie już nie pierwszej młodości, plecak i wyszedł, zamykając za sobą szklane drzwi. Przeleciał jeszcze wzrokiem trzymane kartki, a już po chwili wręczył je siedzącej za biurkiem starszej kobiecie. Miała pomarszczoną twarz, prostokątne okulary, które zsunęły się jej na czubek nosa, sympatyczny uśmiech i pudroworóżowy sweterek z białym kołnierzykiem. Nastolatek obdarzył ją przyjaznym spojrzeniem, gdy ta powoli szła do ksero—drukarki. To może chwile potrwać.
Oliwer Lis — dla niego wciąż to dziwnie brzmiało. Chyba po prostu zbyt dawno nie używał tego nazwiska — owszem nie było jakieś wymyślne czy ładne, długie, ale przynajmniej było jego. Dotychczas kazano mu używać nazwisk obcych ludzi, jakby fakt przyjęcia do domu zastępczego był z tym równoznaczny. A teraz? Teraz mógł być w końcu sobą — te minione dwa lata, gdy w jego życiu pojawili się Natalia i Oskar, wydawały się dla niego mgnieniem. Ulotną chwilą, co się skończy szybciej, niż zdasz sobie sprawę, iż trwa. Był niezmiernie wdzięczny za ten czas i każde zapewnienie, że będą kolejne, następne i jeszcze późniejsze. Jest dobrze — tylko to się teraz liczy.
Chłopak opadł ciężko na krzesło w poczekalni, opierając głowę o ścianę. Rozmierzwione, kasztanowe włosy sterczały naelektryzowane w każdą możliwą stronę — zaginały się i opadały na duże, zielone oczy wlepione bezmyślnie w sufit. Poczekalnię przed gabinetem dyrektorki wypełniały monotonne dźwięki drukarki i ciche nucenie podstarzałej kobiety. Oliwer westchnął znudzony, posyłając w stronę maszyny błagalne spojrzenie. Po raz pierwszy w życiu wolał nudzić się na lekcji niż bezczynnie siedzieć. I wtem do pomieszczenia wparował wysoki nastolatek w czerwonej kurtce, czarnych jeansach i mlecznych włosach. Od całej jego osoby emanowało zdenerwowanie i złość. Minął Lisa, nawet nie zaszczyciwszy go przelotnym spojrzeniem. Podszedł do biurka sekretarki i oparł się o nie ze zmęczonym westchnieniem.
— Nie jest w zbyt dobrym humorze — powiedziała cicho starsza kobieta do nowo przybyłego, niespiesznie wymieniając kartkę do druku.
— Kto by się spodziewał — prychnął ironicznie blondyn, sięgając po długopis i podpisując listę, gdzie Oliwer także musiał się podpisać, przed wejściem do gabinetu dyrektorki.
— Nie prowokuj jej może zbytnio? — zaproponowała kobieta. Obydwoje rozmówcy jakby całkowicie zapomnieli o obecności osoby trzeciej, chociaż Oliwer nie koniecznie się tym przejmował. Co prawda interesowało go, o czym mówią i kim jest ten chłopak. Zwyczajnie często bywa tak, że nie wychylając się, więcej się dowiesz. Dla niego zawsze stanowiło to trudne zadanie przez wrodzoną wścibskość, jak to lubiły mawiać opiekunki w domach dziecka.
— Powinnaś powiedzieć to raczej jej, nie mnie. — Blondyn posłał sekretarce sugestywne spojrzenie, co znaczyło, że to koniec tematu. Kobieta jedynie przewróciła oczami i sięgnęła po kolejną kartkę, a on wszedł bez pukania do gabinetu dyrektorki.
— Kto to był? — Zapytał w końcu Oliwer, gdy ciekawość wzięła górę. Kochał stare sekretarki za to, że lubią mówić i plotkować, więc stanowią dobre źródło informacji.
— Leonard Lis — odparła, zniżając głos, ewidentnie obawiając się podsłuchania. — Jest synem dyrektorki. Biedny nie ma czasu odetchnąć. — Żaliła się, przykładając dłoń do piersi, jakby mówił o własnym bólu.
— Lis? — powtórzył chłopak, całkowicie zbity z tropu. Był w wielu szkołach, wielu miastach i wielu województwach, ale jakoś nie przypominał sobie, by poznał kogokolwiek o choćby zbliżonym nazwisku do tego jego. No może jedna dziewczyna przedstawiała się podobnym, ale się różniły. Oliwer prychnął, rozbawiony pod nosem. To może być ciekawe. Jednak po chwili w jego głowie zaświtała myśl i, o zgrozo, pasowała mu do tego, co przed paroma minutami zaprezentował sobą rzeczony pan Lis. Co, jeśli przez to samo nazwisko będzie dla niego okrutny i skończy się to tak, że Oliwer stanie się jego kozłem ofiarnym? Oczywistym było, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż nie będą razem w klasie, ale jednocześnie nie było to takie pewne. Nawet jeśli to jeden procent, jedna setna, tysięczna czy milionowa procenta, to wciąż jest i wciąż może się to zdarzyć. Chłopak westchnął zrezygnowany, przejeżdżając dłonią po twarzy, jakby mógł tym samym pozbyć się negatywnych wizji.
— Proszę bardzo — kobieta przerwała milczenie i położyła skserowane dokumenty na biurku. Nastolatek zerwał się momentalnie z miejsca. Dopadł do kobiety, zgarnął kartki do ręki i po raz kolejny przeleciał je wzrokiem, zawieszając go na planie lekcji. Matematyka, biologia, chemia, język angielski — czytał w myślach, po kolei patrząc na każdy z dni. I nagle spokojny nastrój przerwało głośne uderzenie czymś o blat w gabinecie dyrektorki, a po nim nastała głucha cisza. Lis wzdrygnął się i posłał sekretarce pytające spojrzenie, która zastygła w bezruchu, jakby bojąc się wydać z siebie choćby najdelikatniejszy dźwięk. Do poczekalni dobiegły stłumione głosy, które bynajmniej były przyjazne. Chłopak spojrzał na przyciemniane, szklane drzwi, marszcząc brwi. To było dość... niepokojące.
— Nie zaprzątaj sobie tym głowy — wypaliła szybko sekretarka, poprawiając okulary. Już się nie uśmiechała.
— Leonard! Wracaj tu! — Po korytarzach rozniósł się przepełniony furią głos Oliwii Lis, a zaraz po nim przeraźliwy huk trzaśnięcia drzwiami. Blondwłosy nastolatek pojawił się niespodziewanie w poczekalni, a stojąca tam kobieta wraz z brunetem, wyglądali, jakby omal nie dostali zawału.
— I co się gapisz? — warknął Leon w stronę dzieciaka, co wlepiał w niego ogromne, szmaragdowe ślepia.
— Ja tylko... — zaczął nastolatek, wciąż będąc w szoku, ale zanim zdołał odzyskać język w gardle, Leon już zniknął w korytarzu. Słyszał jedynie, że tamten coś za nim krzyczy, ale nawet nie próbował zrozumieć jego słów. Nie interesowało go to w momencie, gdy jego wredna matka po raz kolejny zmieszała go z ziemią. Przegrali. Znowu. Już nikt nie chce zapraszać ich na konkursy, a także nikt nie przyjmuje ich zaproszeń. Drużyna się rozpadnie, a oni będą mogli pożegnać się z przyjemną wizją dodatkowego, interesującego punktu w swoich dokumentach. Laureat ogólnopolskiej olimpiady historycznej — to brzmiało tak abstrakcyjnie teraz. A byli już blisko! Dwa lata temu prawie, im się udało. Wygraliby to, gdyby nie zarozumiały kretyn — pogrążył ich i zmienił szkołę. Leon na zawsze przeklął imię Wiktor. Pierdolony Wiktor Sikorski. To przez niego spadli na dno i znaleźli się w sytuacji, gdy zamiast zapełnionego kalendarza konkursami, mają jedynie dwa. W dodatku dopiero za parę miesięcy. Dwie kolejne przegrane i to będzie ich koniec — następnej szansy nie będzie. Potrzebują cudu…
Metalowe drzwi do teoretycznej świetlicy skrzypnęły, a stara klamka trzasnęła żałośnie, gdy wróciła do pierwotnego ułożenia. Lis przeczesał gęstą grzywkę palcami i przywołał na twarz swój typowy, beztroski uśmiech, zarezerwowany jedynie dla publiki. Wolał zachować swoje problemy dla siebie i nie wychodzić z roli idealnego nastolatka. Zbyt długo nad tym pracował, by jego durna matka mogła to zniszczyć swoimi, tak samo durnymi, kobiecymi hormonami. Nie da jej tej satysfakcji.
— Tu jest nasza księżniczka! — w stronę Leona wystartował zawinięty w sklepową folię pączek, a wysoki chłopak w okularach przeciwsłonecznych na oczach wybuchnął śmiechem, widzą obrzydzenie na twarzy kolegi. — Spokojnie, to tylko pączek. Nie zabiję cię.
— Wiesz, że nie mogę i nie lubię — burknął w odpowiedzi i rzucił słodycz z powrotem
— Zluzuj.
Karol Maksiuk, zwany prześmiewczo Maksiem, był wiecznie wyluzowanym osiemnastolatkiem, który nie wyglądał na świat dalej niż za próg własnego pokoju. Nie interesował się przyszłością, twierdząc, że to, co ma być, będzie, bez względu na jego postępowanie. Nie przejmował się niczym, a sprawy przyziemne go nie ruszały. Dodatkowo często śmierdziało od niego skrętami czy alkoholem. Choć przestał przychodzić całkowicie wstawiony na lekcje, po tym jak położono przed nim dokumenty mówiące, o wydaleniu ze szkoły. Obecnie był trochę spokojniejszy. Leon często się zastanawiał, co poszło nie tak, że jego przyjaciel aż tak się zmienił. Znali się od dziecka. W końcu trudno by było tego uniknąć, gdy ma się okna swoich pokoi naprzeciw siebie. Maksiu wprowadził się do miasta niemalże dziesięć lat temu i od tych dziesięciu długich lat się znają. Chociaż obecnie Lisa nudziło towarzystwo Karola i ich paczki. Te wciąż powtarzające się, płytkie tematy. Niestety był zmuszony się z nimi trzymać, inaczej ponownie zniknie w tłumie i stanie się jedynie cieniem. Potrzebował ich, by utrzymać się na powierzchni. Po maturach nie będzie już potrzebował tych znajomości — wyprowadzi się od rodziny, zerwie kontakt z tymi ludźmi i całym miastem.
— Nie masz teraz przypadkiem lekcji? — Leon posłał przyjacielowi zirytowane spojrzenie. Miał za dużo honoru, by zniżyć się do jego poziomu i wymyślać jakieś denerwujące teksty, więc jak zwykle odwracał kota ogonem. W odpowiedzi nastolatek posłał mu znudzone spojrzenie i westchnął zrezygnowany, przewracając ostentacyjnie oczami.
— A ten jak zawsze swoje — mruknął pod nosem, ale grzecznie pokierował ospałe kroki ku wyjściu.
Prawdę mówiąc, gdyby nie Leon, Maksiu nie zdałby już w piątej klasie. Bowiem on sam podrabiał pismo rodziców chłopaka, zmuszał go do robienia prac domowych, a przy projektach robił je sam. Trudno było zaprzeczyć, że Maksiukowi to pasowało i przechodził do następnych klas, bo czemużby nie? Ale równie dobrze nie widział problemu w powtarzaniu roku. Był na siłę przepychany do następnych klas. Wszyscy o tym wiedzieli, ale jakoś nikt nie próbował zrozumieć dziwnych zachowań Lisa względem swojego ignoranckiego przyjaciela. Jednak teraz, w przedostatniej klasie liceum, nauczyciele nie byli tak łatwowierni, jak w minionych latach i próbowali w każdy możliwy sposób, udowodnić, że młody pan Maksiuk nie może kontynuować nauki na wyższym poziomie i przystąpić do matury. Zależało im na tym bardziej niż na nauczeniu go do niej.
— Też masz lekcje, kretynie! — krzyknął Maksiu z korytarza, a Lis jedynie prychnął rozbawiony. No tak. W niedoli zawsze raźniej razem. Machnął ręką na przyjaciela, dając mu tym samym znak, że już idzie, a ten zniknął na schodach. Gmach szkoły miał cztery piętra i parter, oczywiście nie licząc dachu, na którym kółko biologiczne założyło ogród. Był im za to bardzo wdzięczny. Lubił tam przesiadywać, mimo iż pomysł się zbytnio nie przyjął. Przez pierwsze pół roku botanik był tak licznie oblegany, że ledwo dało się tam oddychać, ale znudził się rozpuszczonej młodzieży, co twierdziła, iż wchodzenie tam jest zbyt męczące i wolała zejść na boisko przed szkołą. Tym sposobem jedyne zaglądające tam osoby, ograniczały się do ścisłej czwórki — Leona, dwojga uczniów dbających o rośliny mniej lub bardziej i konserwator naprawiający coś od czasu do czasu. I więcej nikt. Podobnym miejscem wydawała się biblioteka. Przeważnie odwiedzało ją jedynie kółko historyczne — nieszczęsne Zielonki. Ale Lis obawiał się coraz bardziej, że nie potrwa to już zbyt długo. Mimo iż ci ludzie doprowadzali go zwykle do szewskiej pasji, nie chciał tak po prostu tego wszystkiego zostawić. Można powiedzieć, że było mu żal tak bezsensownie zmarnowanej wiedzy.
Powoli wszedł po schodach i zaczął się kierować ku jednej z sal lekcyjnych, przeciskając się przez tłumy uczniów. Przynajmniej teraz odpocznie po kłótni z matką, udając, że słucha dennych monologów wychowawczyni. Tyle dobrego.
Podszedł powoli do dużej grupy stłoczonej na końcu korytarza przy dużym oknie, wychodzącym na ulicę. Dziewczyny jak zwykle zgromadziły się wokół parapetu, robiąc dziwne kłębowisko kolorów i ostrych zapachów perfum. Zwykle co chwile roznosiły się salwy chichotów, a teraz panowało nietypowe poruszenie i ekscytacja — z ust pod grubą warstwą szminki wypadało tysiące słów na sekundę, wciąż się na coś oglądały i wzruszały ramionami. Wokół nich, jak psy obronne, stłoczyli się przedstawiciele męskiej części społeczności. I oczywiście typowy widok grupki cichych, pochłaniających książki, uczniów stłoczonych na ławce przy wejściu do klasy i rzucających poirytowane spojrzenia tej bardziej żywej ferajnie, co biegała, jak opętana, po korytarzu. Jednak śmietanka towarzyska siedziała spokojnie, roztaczając wokół siebie dziwną, niewytłumaczalną aurę. I ponad te typowe widoki wybijało się powszechne podniecenie i ciągle latające spojrzenia, jakby czegoś wyczekując.
— Jakiś trudny sprawdzian? — zaśmiał się Leon, podchodząc do znajomych, których jak zawsze okrywały drogie ubrania, pozłacana biżuteria, a gustowne metki dawały znać o sobie wyraźnie. Kilka dziewczyn trzymało w otipsowanych palcach najnowsze telefony i malutkie pudełeczka na bezprzewodowe słuchawki. Na nogach miały wysokie szpilki, zabawnie kontrastujące z pstrokatymi adidasami chłopaków. — Czy przesunęli matury?
— Tu jesteś — prychnęła jedna z dziewczyn, a ogromne kolczyki zatrzęsły się niespokojnie pośród gęstych, kasztanowych loków. Kamila Zbrojewska uchodziła za jedną z bardziej pożądanych przedstawicielek tak zwanej płci pięknej w ich szkole.
— O co chodzi? — Leon podniósł pytająco brew, zajmując wolne miejsce na ławce. — Co mnie znowu ominęło?
— Naprawdę nic nie słyszałeś? — oburzyła się brunetka, krzyżując ręce na piersi. Miała dość ciekawą urodę, bowiem intensywnie brązowe loki, duże oczy i wydatne usta, nadawały jej intrygującego wyglądu. — Cała szkoła o tym trąbi.
— Oświeć mnie.
— Nowy uczeń — powiedział beznamiętnie Julek, podwijają rękawy, opinającej się na nim już wystarczająco koszuli. Przykuwał uwagę każdej możliwej osoby nie tylko w szkole, ale i na ulicach, w sklepach i Internecie. Dziewczyny do niego wzdychały, faceci zazdrościli, a on znosił to z wręcz wyuczoną obojętnością.
— Nowy? — powtórzył Leon, unosząc brwi w górę, jakby nie do końca rozumiejąc, o czym mówi chłopak. Tak jak chyba do każdej możliwej klasy tej szkoły wciskano nowych uczniów wręcz na siłę, tak do klasy trzeciej B nie. Raz na początku liceum przyszła dziewczyna, ale po pół roku się zmyła, potem odeszły cztery osoby. Najwyraźniej dyrekcja zdawała sobie sprawę z faktu, iż wśród tej młodzieży panuje, delikatnie mówiąc, niezdrowa atmosfera. Na pierwszy rzut oka wydawali się zaledwie zdystansowani i dosadnie pogrupowani — nic szczególnego. Nawet zdarzały się relacje międzyklasowe, jak w przypadku Kamili i Leonarda — on był na humanie, a ona w sportowej. Jednak im dłużej się przyglądało społeczności licealnej i wnikało między nich, tym bardziej dawało się we znaki, jak twarde, nienaruszalne są ustalone tu granice oraz hierarchia, której nikt nawet nie próbuje zachwiać czy podważyć. Każda nowa osoby czy zmiana zachowania, była odbierana, jak zagrożenie dla elity i od razu doprowadzana do porządku.
— Teraz nagle się okazało, że powinien być tu już tydzień temu, ale podobno mieli zamieszanie z przeprowadzką — wzruszyła ramionami blondwłosa dziewczyna, ze znudzeniem skubiąc długie tipsy. Krótkie, wyprostowane jak struna kosmyki opadały jej na twarz, wymykając się spod ogromnych spinek. Kamila przewróciła oczami, krzyżując ręce na piersi i rzucając koleżance poirytowane spojrzenie.
— Jakim cudem ty zawsze wszytko wiesz? — powiedziała oskarżycielsko brunetka, a jej sztuczne rzęsy zatrzepotały niepokojąco.
— Mam swoje źródła — blondynka wyszczerzyła zęby w niewinnym uśmiechu. Jeśli cokolwiek miało się wydarzyć w ich szkole, pewne było, że Marta Ilczuk będzie znać wszystkie szczegóły. Momentami było to aż niepokojące, ale dziewczyna stanowiła najlepsze źródło informacji i wbrew pozorom dość wiarygodne. Rzecz jasna, gdy ona czegoś nie wiedział, abstrakcyjne plotki wypełniały dziury, a niemalże cała szkolna społeczność rozpoczynała tropienie — każdy chciał być tym, kto odnajdzie brakujący element układanki.
Całą rozmowę przerwał dzwonek, a uczniowie z niechęcią rozproszyli się po całym budynku w poszukiwaniu odpowiednich sal. W klasie pod numerem czternastym oczy zgromadzonych tam uczniów powędrowały na szczupłą nauczycielkę, co zmaterializowała się jak zwykle przed biurkiem.
— Dzień dobry, klaso — uśmiechnęła się promiennie kobieta i rozpoczęła swój długi monolog o sprawach dotyczących matury. Oczywiście uczniowie jej nie słuchali. Zamiast tego rozglądali się niespokojnie po klasie i rzucając sobie podekscytowane spojrzenie, wyczekiwali nowego ucznia. Wielu już kreowało w głowie obraz wysokiego blondyna, szczupłej dziewczyny o wydatnych ustach czy kolejnego dziwaka w okularach. Nikt nie miał pojęcia, kogo mogą się spodziewać, zwłaszcza że szkołę obiegły plotki, iż ta rodzina przeprowadziła się do ich miasta niespełna dwa tygodnie temu.
Za to myśli Leonarda Lisa zamiast nowej persony owianej tajemnicą, zajmowała wciąż wizja, poirytowanej matki za każdym razem, gdy wracał z konkursu i oznajmiał jej, że także tym razem mu się nie udało. Ogrom zawodu w jej oczach, siłą powstrzymywany krzyk, lekceważenie każdej jego kolejnej próby. Jeśli ludzie sądzili, że wychowanie twardą ręką nastolatka, miało zapewnić mu podstawy do dobrego wejścia w życie dorosłe, to była szansa, że już niedługo się zdziwią. Leon w ogóle sobie nie wyobrażał siebie po liceum. Rodzice chcieli za wszelką cenę wysłać go na studia prawnicze, a on nie umiał zaprzeczyć. Bo jak można zaprzeczać dobrej wizji, gdy nie ma się lepszej? Jakoś sobie poradzi. Może przecież zostać prawnikiem, sędzią czy kimkolwiek innym. Nie ma nic lepszego. A nawet gdyby, jego matka się nie zgodzi, a ojciec ją w tym poprze. Leonard jest ostatnią osobą, która ma coś do powiedzenia.
Ale sobie poradzi…
Comments